Ostatni już artykuł z relacji z alpejskiej wycieczki. Niestety, prawdopodobnie też najkrótszy, jako że samego zwiedzania było tylko 6h, później musiałem już wracać na lotnisko.
Galeria z trzeciego dnia dostępna pod TYM ADRESEM
Dzień ten zaczął się już po 5 rano. W nocy temperatura nieco dała w kość (całkiem możliwe, że to przez tą nockę, po powrocie choroba nie dała mi wyjść z łóżka przez tydzień). Śniadanko zjedzone pod Matterhornem przywróciło siły i postanowiłem ruszać dalej. Z ogromnym bólem pożegnałem się z tą niesamowitą miejscówką i udałem się w stronę Przełęczy Św. Bernarda, po to by przekroczyć kolejną granice 😉
Trasa przebiegła bardzo szybko, jako że o tej porze ruch prawie nie istniał.
Początkowo pogoda nie napawała optymizmem. Było smętnie i pochmurno. Nie przejmowałem się tym jednak zbytnio. Dwa udane dni to i tak było bardzo dużo, patrząc na to, że bilety zamawiałem blisko 2 miesiące wcześniej, nie wiedząc jeszcze o tym czego mogę się spodziewać ( z drugiej strony skoro meteorolodzy nie radzą sobie nawet z przewidzeniem pogody na dzień do przodu to i tak jakakolwiek wiedza niewiele by dała ).
Na szczęście po osiągnięciu pewnej wysokości okazało się, że chmury siedzą tylko w dolinie, a powyżej mamy już cudowne waruneczki.
Na samą przełęcz wspinałem się bardzo powoli, chłonąc każdy piękny widok i często się zatrzymując.
Z każdym kolejnym metrem oczy natrafiały na coraz ciekawsze i bardziej rozbudowane formacje skalne. Jeśli ktoś planuje tam jechać i ma jakieś wątpliwości to powiem tylko tyle – WARTO !
W końcu dotarłem na szczyt, rozbiłem obóz obok jeziorka, pokręciłem się chwilkę po okolicznych dróżkach, zrobiłem parę zdjęć.
Jak ogólnie nie przepadam za ingerencją człowieka w przyrodę, tak idea pomnika Św. Bernarda, postawionego na wzniesieniu, na tle gór, przypadła mi do gustu.
Przyjrzałem się szlakom znajdującym się w okolicy, zdecydowałem już gdzie sobie później pójdę, ale na razie przyszło zawrócić i wrócić z powrotem na przełęcz, po to by przekroczyć granice z Szwajcarią. Nie wiem czemu, ale bardzo mi na tym zależało 🙂 Marzenie zostało spełnione i już po chwili postawiłem nogę w tym państwie.
Pokręciłem się chwilę po szwajcarskiej stronie, zobaczyłem wybudowane tam hospicjum (dość ciekawy pomysł, na zbudowanie tego typu budynku na takiej wysokości). Oprócz tego niewiele tam było, a ceny napojów w kawiarence sprawiłyby, że podróż wyszłaby przynajmniej ze 2 razy droższa, więc szybko wróciłem na włoską stronę i ruszyłem na szlaki.
Niestety okazało się to trochę niewypałem, bo dość szybko udało mi się pogubić drogę. Pochodziłem więc sobie chwilę po skałkach trzymając się względnie blisko przełęczy. Niestety co dobre, szybko się kończy i w okolicach południa powoli trzeba było zabierać się za powrót, bo na lotnisko było blisko 300km, a te włoskie drogi…
Drogą powrotną nie będę Was zanudzał. Mogę tylko powiedzieć, że była długa, męcząca, a jej głównym motywem przewodnim były ronda… Ronda są tam wszędzie. Miałem ich już dość. Po drodze nie zatrzymywałem się już, bo zjechałem z Alp na trochę niższe tereny, żeby szybciej dotrzeć na miejsce.
Do Bergamo udało się dotrzeć dopiero w okolicach godziny 20.00. Szybkie pakowanie pod sklepem i migiem na lotnisko by zdążyć jeszcze oddać auto. Udało się na 30 min przed zamknięciem budki. Wszystko poszło bez problemu (przynajmniej tak się początkowo wydawało), a ja udałem się na pizze do sąsiedniego centrum handlowego.
Po chwili siedziałem już w środku i jadłem i wtedy dotarło do mnie, że zapomniałem słuchawek w samochodzie. Zjadłem co zostało i pognałem z powrotem na lotnisko. Udało się dorwać jeszcze dziewczynę odbierającą ode mnie auto (przy okazji, z Włoszkami bardzo fajnie się romansuje :D), ale niestety mój wóz został już odholowany. No nic, trudno.
Poszedłem na lotnisko, znalazłem dwa wolne krzesła, rozłożyłem się na nich i zacząłem czytać książkę. Po północy zrobiło się cicho, ludzie zbierali się do spania, to pomyślałem: nie będę gorszy i poszedłem spać też 😉
O 3.20 niestety nastąpił koniec tego dobrego i ochrona zaczęła budzić śpiących ludzi. Dokończyłem więc książkę i o 8 odleciałem z powrotem do Warszawy. W Polsce zjadłem, przejechałem pociągiem do Rzeszowa (oczywiście jakbym był niewystarczająco zmęczony, to jeszcze się spóźnił ponad godzinę) i ostatecznie blisko północy dotarłem do domu.
Powiem tyle. Alpy są niesamowite. Będę tam wracał,kiedy tylko będzie możliwość.